niedziela, 3 maja 2020

Rumunia 2019

Rumunia. Kraj, w którym gdzie nie rzucisz kamieniem, tam trafisz na jakiś zamek.

Takie jest moje pierwsze skojarzenie, kiedy myślę o zeszłorocznej majówce. Nie jest to do końca prawda, bo Rumunia jest krajem tak zróżnicowanym, że każdy region jest inny od reszty, a my zjeździliśmy tylko jeden – Transylwanię, i tak naprawdę tylko o niej mogę się wypowiadać z czystym sumieniem. I wszystkie pochwały, zachwyty i polecenia, jakie przeczytacie poniżej, piszę z sumieniem krystalicznym jak łezka nostalgii, bo nasza wycieczka po Rumunii była absolutnie przecudowna!


Zobaczyć zamek Drakuli to było od dzieciństwa moje marzenie, o którym myślałam, że nie da rady, bo przecież dziki kraj, trzeba by jechać tam samochodem, a tam serpentyny górskie, burze, mgły, furmanki, niedźwiedzie, jeżdżenie po krawędzi przepaści, a ja jestem kierowcą nawet nie niedzielnym… Jeszcze w marcu zeszłego roku tak myślałam. Na szczęście koleżanka Sylwia, mistrzyni marketingu z mojej roboty, powiedziała tym swoim marketingowym tonem: „Jedźcie, to będzie majówka waszego życia”. No cóż, wiecie jak jest z tymi dobrymi marketingowcami, którzy potrafią w was wyzwolić dreszczyk emocji na myśl o czekającej Was podróży: kupiliśmy bilety, znaleźliśmy wypożyczalnię samochodów, zrobiliśmy plan i ruszyliśmy w drogę.

Prawdziwego zamku Drakuli nie widzieliśmy (spoiler alert!), ale i tak było zajebiście.

Były serpentyny, były mgły, burze i furmanki, ale były też świetne (tak, wiem, co piszę: ŚWIETNE) i bezpieczne drogi, mili kierowcy zachowujący się SUPER, żadnych band psów ani dzieci dobijających się do okien. Był kraj, który intensywnie otwiera się na turystykę, ale jeszcze nie został skomercjalizowany (oprócz największych hajlajtów, wiadomo), w którym wystarczy zejść czy zjechać z głównej drogi, żeby zobaczyć życie toczące się tam od dziesiątek lat podobnie. Kraj totalnie niezadęty – i to mnie chyba ujęło najbardziej. Oczywiście zaraz obok wiosek, domków, i -setletniej architektury balansującej na krawędzi ruiny. Totalnie moje klimaty.

Zdjęć zrobiliśmy grubo ponad 1000 – tyle jest tylko na karcie pamięci w lustrzance, a oboje cykaliśmy też fotki telefonami, Maciek kręcił filmy… Ale nie martwcie się – tutaj wybrałam tylko około 80. Nie będzie to więc post, w którym pokażę „prawdziwe oblicze Rumunii” ani szczegółowy przewodnik podróżnika, bo w ogóle nie o to chodzi. Do tego kraju trzeba jechać i go zobaczyć. I tylko do tego te zdjęcia mają Was zachęcić: kiedy będziecie mogli, jedźcie. Nie bójcie się niczego, nie słuchajcie krytycznych głosów, byłam tam, był tam Ponury, który ma znacznie wyższe standardy życiowe niż ja, i byliśmy zachwyceni. Z dziećmi – myślę że najzupełniej spoko. Tylko jedźcie na więcej niż 9 dni, bo nasze tempo było naprawdę zabójcze. Tyle jest tam do obejrzenia… Warto to zrobić jak najszybciej, zanim stanie się to kierunek turystyczny. I jeśli przeczytacie gdzieś w necie, że coś warto obejrzeć tylko z zewnątrz – Jezu, nie wierzcie. Tam gdzie nie rzucisz kamieniem, warto wejść, posiedzieć, obejrzeć.

Ok, to w drogę!



Warszawa–Bukareszt. Jak tam dotarliśmy?

Zdecydowaliśmy się na opcję łączoną: samolot + wypożyczenie samochodu. Tani lot przez Wiedeń z jednym dużym bagażem + wynajem samochodu na 6 dni z benzyną wyszedł nam kasowo mniej więcej porównywalnie jak cała droga samochodem (wliczając winiety). A dla mnie było to +1000 punktów do komfortu, bo, jak wspomniałam, bałam się wtedy dalekich tras. Zarówno ze względu na zmęczenie, jak i ewentualną usterkę/wypadek. To jednak ponad 1000 kilometrów, a o rumuńskich drogach słyszałam legendy – życie oczywiście je zweryfikowało, na korzyść Rumunii.

Lot Austrianem miał mieć 9 godzin postoju w Wiedniu, który planowaliśmy wykorzystać towarzysko, ale po przybyciu na Okęcie okazało się, że jest przeładowany i… możemy w ramach tego biletu lecieć Lotem bezpośrednio do Bukaresztu. Gorąco polecam, byliśmy na miejscu 8 godzin wcześniej, niż planowaliśmy (choć to nie rekord, bo na tej samej zasadzie przylecieliśmy do domu… 15 godzin wcześniej! I dobrze, bo byliśmy tak zmęczeni, że byśmy nie dożyli), i de facto mieliśmy jeden dzień ekstra na Bukareszt. Po stolicy Rumunii poruszaliśmy się komunikacją miejską i na piechotę, co z googlem było więcej niż łatwe. Podobno jeżdżenie po Bukareszcie jest szkołą przetrwania, ale tu się nie wypowiem. Na przejściach dla pieszych było bezpiecznie.



Zanim przejdziemy dalej, przypominam: nie znajdziecie poniżej zdjęcia każdego budynku, o którym piszę. Byłoby ich za dużo, poza tym też nie ze wszystkich zdjęć jestem zadowolona. Musicie użyć wyobraźni albo googla ;)



Bukareszt : 27 kwietnia–29 kwietnia 2019

27 kwietnia 2019 w Rumunii wypadała prawosławna Wielka Sobota, przyjechaliśmy zatem akurat w tygodniowy długi weekend między Wielkanocą a Świętem Pracy, które u nich oczywiście również wypada 1 maja.

W związku z tym większość miejsc, które można by zwiedzić w Bukareszcie, była pozamykana. Nie widzieliśmy od środka Parlamentu ani Muzeum Narodowego, które ma całkiem fajną kolekcję sztuki dawnej. To są punkty obowiązkowe na następną wizytę. Ale mimo tego, i mimo internetowych ostrzeżeń, nie nudziliśmy się w tym miejscu ani trochę. W ogóle nie wiemy, dlaczego Anglicy szturmują Kraków, skoro w Bukareszcie jest znacznie fajniej! Może nie ŁADNIEJ, ale na pewno infrastruktura knajpiana nie ma z Krakowem porównania (na korzyść Bukaresztu oczywiście).

Mieszkaliśmy zaraz za granicami starego miasta (AirBNB). Po jednej stronie ulicy są kamienice pamiętające lepsze czasy, a po drugiej budynki, z których wiele przyrastało w górę niczym huba na hubie, w różnych okresach ostatniego siedemdziesięciolecia, i widać po nich, kiedy jakie materiały były łatwiej dostępne.


Oprócz starego miasta, które jest całkiem fajnie zachowane i oferujące szeroki wybór restauracji i barów, najbliższe centrum dzielnice są mocno… eklektyczne. Takie właśnie „przyrostowe” – obok siebie stoją budynki naprawdę stare, trochę młodsze i zupełnie nowe. Zależnie gdzie kiedy było trochę miejsca na inwestycję.


Najsłynniejsza aleja Bukaresztu, czyli Bulevardul Unirii, prowadzi od Pałacu Ludowego, dawnej siedziby Ceausescu, a obecnie budynku parlamentu, do placyku, na którym teraz można podziwiać… billboard. Pałac Ludowy widzicie w tle – jest oddalony od miejsca, w którym stoję, o… 2,5 km! Budynek jest naprawdę ogromny, szkoda, że nie mogliśmy go odwiedzić (podobno to wyprawa na cały dzień). A na tym placyku miał stanąć pomnik Ceausescu – tak duży, by wódz ze swoich okien mógł go widzieć, jak góruje nad miastem. No cóż, zanim stanął, historia pospieszyła ze swoimi wyrokami. Chyba lepiej.


Wzdłuż większości z dwuipółkilometrowej alei można oglądać ciąg zabudowań, który wygląda, jakby był jednym i tym samym budynkiem – to ten, który widzicie po lewej stronie zdjęcia z billboardem. Część szpaleru najbliżej Pałacu wygląda jakby była niezamieszkana, jakby była wielkim pustostanem. Cała reszta jest obrośnięta dobudowanymi balkonikami, zabudowanymi albo nie, klimatyzatorami, werandami i innymi cudami, które sprawiają, że przypomina żyjący i wciąż rozrastający się organizm. Ale to właściwie można powiedzieć o wielu budynkach Bukaresztu.

Nawet mimo tych architektonicznych narośli widać rozmach rumuńskiego komunizmu. Niby po przekroczeniu granicy pokazowych budynków otwiera się inny świat, w którym obok zrujnowanych wilejek stoją nowe osiedla, gdzieniegdzie poutykane są skwerki i zaułki powstałe przypadkiem z niedopasowania sąsiadujących ze sobą budynków, ale całe miasto jest po prostu… monumentalne.


Poniżej kolaż z telefonu: sprawiający wrażenie pustostanu reprezentacyjny budynek od strony Pałacu Ludowego; luz, o jaki nic nie robiłam, ale szanuję; dowód, że w Bukareszcie są też pałace; oraz Kardashianowie - czy w polskiej telewizji da się to obejrzeć?!


W dawnych miejskich pałacach mieszkają teraz zwykli mieszkańcy, pootwierane są w nich lepsze i gorsze knajpki i sklepy, odbywają się warsztaty rękodzieła, wszędzie śpią koty, a na ulicach dzieci grają w piłkę. Pewnie dostały zakaz przeszkadzania w kuchni, kiedy matki szykowały wielkanocne śniadanie.




Między kamienicami i dość licznymi cerkwiami przycupnął najbardziej chyba malowniczy budyneczek Bukaresztu, czyli Monastyr Stavropoleos. Włamaliśmy się tam po zmroku z jeszcze dwójką turystów (tak naprawdę furtka była otwarta! Znaczy jak nacisnęło się klamkę, okazało się, że jest otwarta ;) ) i zostaliśmy wygonieni przez bardzo żwawą babuleńkę pilnującą chyba, żeby przez całą noc nie zgasły w środku światła. Tak roziskrzonego wnętrza, dosłownie płonącego złotem, jeszcze nie widziałam. Po prostu z innego świata. Warto było się narazić, to moje ulubione wspomnienie z Bukaresztu (i Ponury zrzędzący do ucha: „Policja, policja już po nas jedzie, uciekamy!”). Lowe. Obok jest fajna restauracja z własnym browarem. Jak traficie pod monastyr, na pewno ją zobaczycie.



Schodziliśmy okolice centrum i dzielnice na północ od Pałacu Ludowego. Szczególnie miło wspominam Ogrody Cișmigiu, które jednocześnie są i nie są jak nasze Łazienki – niby to reprezentacyjny park Bukaresztu, a jednak nie jest na pokaz, normalnie toczy się tam zwykłe życie mieszkańców, dla których odwiedziny w parku są zwyczajowym elementem tygodnia. Tu akurat panowie grający w grę podobną do Rumikuba w towarzystwie majowej wisterii.




30 kwietnia 2020 – Bran, Rasnov, Braszów

Na jedzeniu mamałygi z rozmaitymi dodatkami i spacerach minął nam czas do poniedziałku. Wtedy wróciliśmy w okolice lotniska i wypożyczyliśmy superfurę – dacię logan, rocznik 2019, 600 km na liczniku, z jakimś turbo pałerem w zestawie. Jechała jak złoto i po powrocie chciałam sprzedawać naszego seata i kupować ten model. Może będzie to naszym następnym wyborem ;) Dość, że naprawdę była pogromcą rumuńskich dróg, jak zwalniałam do 50 km/h, to wydawało nam się, że stoimy w miejscu, bo nawet po serpentynach jechaliśmy co najmniej 70-tką, a zazwyczaj koło 130-tki.

Tak, mam do polecenia wypożyczalnię – Alana Rent, lotnisko Otopeni, ceny bardzo konkurencyjne, brak kosztów innych niż wynajem, możliwość dowolnej płatności (nie tylko kartą kredytową), furki tak z rzutu oka wszystkie wyglądały na nowe, kontakt świetny. Żadnych przygód po drodze nie mieliśmy, więc pod tym kątem niesprawdzone. Ale podwieźli nas na terminal za free :)



Z Otopeni do Braszowa, stojącego u bram Transylwanii, jest zaledwie 150 km, niestety po drodze trafiliśmy na korek + zahaczyliśmy o nieplanowany pałac, o którym powiem na koniec, + na miejscu mieliśmy przygodę z nieuczciwą hostką z Bookinga, co odjęło nam jakieś 1,5 h, w związku z czym samo miasto widzieliśmy tylko z okien samochodu i potem po zmroku. Do Czarnego Kościoła niestety nie weszliśmy. PONIEWAŻ.

Ruszyliśmy na zamki. Oboje kochamy zamki! Ponury chciałby mieszkać w zamku! Ja też, o ile nie musiałabym go sprzątać i byłoby w nim ciepło. W okolicy Braszowa tych największych są chyba cztery, my wybraliśmy dwa: zamek Drakuli Bran oraz jeden z zamków chłopskich w Rasznowie.


To Bran – wizytówka Transylwanii, tzw. Zamek Drakuli, w którym ten być może raz nocował. Jego prawdziwa siedziba, taka budowana rękami jeńców, znajduje się kilkadziesiąt kilometrów dalej, wysoko w górach, na Trasie Transfogaraskiej, która o tej porze roku jest jeszcze zamknięta – otwiera się dopiero w połowie czerwca. W majówkę leżało na niej śniegu na wysokość 1,5 człowieka. To jedna z najbardziej malowniczych tras w Europie – jeszcze czekamy na jej odkrycie. Podobnie jak na odkrycie prawdziwego zamku Drakuli. Podobno można do niego wejść tylko kilka razy dziennie, pod eskortą policjantów, którzy mają broń, aby chronić turystów przed niedźwiedziami. I w ogóle na Transfogaraskiej niedźwiedzie można spotkać przy drodze. Ech – następnym razem.

Tymczasem zadowoliliśmy się zamkiem znanym ze wszystkich pocztówek. Wstęp kosztował ok. 40 zł, czyli raczej nerka, ale na takie wydatki trzeba się przygotować w sporej części transylwańskich zamków. I myślę, że ta kasa jest przez miejscowych sensownie inwestowana, co trochę zmniejsza ból przy jej wydawaniu. No i jakby – nie ma lepszego sposobu wydawania pieniędzy niż zwiedzanie zamków. Niemniej nie zmienia to faktu, że Bran był najbardziej rozczarowujących ze wszystkich, jakie widzieliśmy. Ale i tak poszlibyśmy do niego jeszcze raz. I jeszcze raz.


Niewiele dalej leży miejscowość Rasnov, nad którą góruje zamek o tej samej nazwie. No i to była inna bajka.


To jeden z dwóch typów zamków charakterystycznych dla Transylwanii – obok kościołów warownych, które chyba de facto zamkami nie są, ale na pewno tak wyglądają dla niewprawnego oka. Zamki chłopskie budowali – szok i niedowierzanie – chłopi, którzy chronili się w nich podczas rozmaitych najazdów.


A przez wieki było ich sporo, od walk między sąsiadami, przez konflikty z Turkami i Węgrami… no, w XX wieku to nie wiem, czy się tam chroniono. Ale tak sądząc po tym rasznowskim – dałyby radę.




Rasnov stoi do dziś, rozciąga się z niego widok na zamglone Karpaty, a rządzą tam – jak chyba w całej Rumunii, po przymusowej sterylizacji bezpańskich psów – KOTY.


A tu nasza furka w malowniczych okolicznościach wioski u podnóża zamku.





1 maja 2019 – Biertan i Sighișoara


Kolejny punkt programu obejmował drugi ze wspomnianych typów zamków – kościół warowny Biertan, położony pośrodku niczego, trochę z dala od głównych szlaków. I tutaj pozwolę sobie wrzucić zdjęcie z googla, bo robi wrażenie:

źródło

Cała wioska, łącznie z kościołem, jest wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Układ ulic, zabudowa, charakterystyczna dachówka – to wszystko nie zmieniło się w wiosce od czasów średniowiecza. Tak, średniowiecza.


W ogóle transylwańskie wioski to ciekawa sprawa – do XX wieku były zamieszkane głównie przez protestantów, protestancki też był kościół Biertan. Skąd protestanci w kraju kojarzącym się raczej z prawosławiem? Ano, osadnicy niemieccy byli sprowadzani – razem z krzyżakami, którzy w Rumunii mają status bohaterów! – w czasach mniej więcej równoległych z Drakulą, ale tu mogę trochę kłamać, więc zainteresowanych odsyłam do źródeł. Jakichś.


Większość Transylwanii od średniowiecza zasiedlali Niemcy. Tamtejsi mieszkańcy względnie do niedawna mówili po niemiecku, według przewodnika opowiadającego nam o kościele zmieniło się to dopiero w XX wieku i dziś protestanci stanowią bardzo niewielki ułamek ludności. Ale do dzisiaj miasteczka w Transylwanii mają na tablicach trzy nazwy: rumuńską, węgierską i niemiecką, najczęściej każda nie do wymówienia. Widać to też w kuchni, która jest mieszanką tych trzech – raczej ciężka, mięsna, gulaszowa. Z mamałygą. Pyszna.


Sam kościół z zewnątrz prezentuje się więcej niż majestatycznie, w środku jednak niestety spotka nas widok zasmucający.


Ten wstęp nie kosztował nas ani złotówki, a szkoda, bo niestety temu miejscu bardzo przydałoby się potężne dofinansowanie, i to szybko.


Po poszwędaniu się po miasteczku, utaplaniu dacii w błocie, przy dźwiękach patriotycznego (i odśpiewanego na głos!) Dragostea din tei ruszyliśmy do Sighișoary. I widzieliśmy postrach rumuńskich dróg – furmankę. Bardzo sympatyczną, może dlatego, że nie ja ją musiałam wyprzedzać.


Na przejrzanych przeze mnie forach podróżniczych Sighișoara biła się z Sybinem o palmę pierwszeństwa wśród najpiękniejszych transylwańskich miast – i faktycznie malowniczości jej odmówić nie można. Według mnie z Sybinem wygrywa w cuglach.


Swoje serce zostawiłam w Rasnovie, Hundeodarze i Pelesu, więc Sighișoarę wspominam z rozrzewnieniem głównie przez najfajniejszego hosta z całej wycieczki, wąsatego pana z brzuchem, ubranego w narodowy strój Rumunów (wiele bym dała, żeby był i moim strojem narodowym!), czyli dres. Poczęstował nas palinką, czyli samogonem z jabłek, i nie pamiętam, po jakiemu się porozumiewaliśmy, ale zrozumieliśmy się doskonale. I dał nam pokój z widokiem na starówkę. Wielkie lowe.


W tym miasteczku znajduje się też dom, w którym urodził się Drakula. Chyba akurat nie w tym budynku, w którym czyhała na nas jego kocia inkarnacja, ale pewnie gdzieś zaraz obok.


Stare miasto w Sighișoarze jest podzielone na dwa: górne i dolne. Na górnym można znaleźć, z tego co pamiętam, „tylko” kościół z cmentarzem i chyba jakąś przykościelną szkołą, która albo działała do niedawna, albo jeszcze działa. Samochód to oczywiście z dolnego starego miasta, też zaraz obok domu Drakuli, w którym teraz jest pizzeria.


A tutaj dowód, że w Sighișoarze warto wybrać nocleg z widokiem na starówkę. Dajcie znać, że jedziecie, damy Wam namiar na naszego pana. Bardzo się ucieszy.




2 maja 2020 – kopalnia soli Turda i Kluż Napoka


Ruszamy do miejsca wysuniętego najbardziej na północ na naszej mapie. Witają nas podnoszące się mgły.






Kopalnię w Turdzie mieliśmy pominąć, ale podsłuchaliśmy w Branie Polaków, którzy mówili, że to najfajniejsze, co widzieli w Transylwanii. Aż taka entuzjastycznie bym jej nie oceniła (bo kocham zamki), ale faktycznie było tam całkiem fajnie. Mają tam podziemne jezioro. I tam odkryłam, że naprawdę mam lęk wysokości. Zwłaszcza jak idę nad przepaścią po drewnianym podeście, przez który prześwitują światła wiszące pode mną. DALEKO pode mną. Fotki z telefonu, jeśli widzicie je w pikselozie, to po kliknięciu jakość się poprawi:



Dalej ruszyliśmy do Kluż-Napoki. Nie pokażę z niego żadnych zdjęć, bo nie uważam ich za fajne. Nie zrozumcie mnie źle – miasto nie jest brzydkie, choć jest najbardziej uprzemysłowione ze wszystkich, które widzieliśmy. W tym momencie podróży potrzebowałam po prostu odpocząć od zdjęć, przynajmniej jeden dzień. Byliśmy tam w fajnej wegańskiej knajpie, zajrzeliśmy do cerkwi, by podsłuchać śpiewy (są takie piękne!), odwiedziliśmy też tamtejszy główny kościół. Byliśmy chyba trochę zmęczeni ilością (tak, ilością) miejsc wartych odwiedzenia, że tutaj nawet ich nie szukaliśmy, po prostu odpuściliśmy skarby Klużu, które na pewno gdzieśtam się kryją. I po roku nie odczuwam specjalnego żalu.



3 maja 2020 – Alba Iulia, Hundeodara, Sybin i sprint do Braszowa

Z Klużu ruszyliśmy do siedmiogrodzkiego miasta o starożytnych korzeniach– Alba Iulia, znów wśród mgieł.




W twierdzy widać pozostałości osadnictwa rzymskiego, ale dla dzisiejszej Rumunii jest ważna z innego powodu – to tam w 1861 ogłoszono powstanie Królestwa Rumunii i tam koronowano jej króla, Karola I Hohenzollerna, który jeszcze będzie miał swoje 5 minut w tym poście. Teraz to wielki kompleks przede wszystkim sakralny, nazywany sercem Transylwanii. Trafiliśmy tam na święto wypadające w Tygodniu Paschy, związane z wodą lub może z chrztem. Modlitwy w cerkwi trwały wiele godzin i niosły się po całym – wielkim! – kompleksie, a równolegle z nimi trwały przygotowania do festiwalu rycerskiego. Tu panowie, którzy przy nim pracowali.


Za murami twierdzy, właściwie na jej tyłach, patrząc od parkingu, natrafiliśmy na maleńką drewnianą cerkiewkę, w której była dużo bardziej kameralna atmosfera. Jest śliczna, warto tam zajrzeć.


Z Alba Iulia ruszyliśmy do zamku, który mieliśmy obejrzeć tylko z zewnątrz, tylko rzucić okiem i jechać dalej – z powrotem do Braszowa, bo odkryliśmy, że Google strasznie nas oszukał, ale o tym za chwilę.

Ludzie w internetach radzili, żeby nie tracić na zamek Corvinilor czasu, bo nie ma po co wchodzić do środka. Serio, to ja nie wiem, po co oni przyjechali do Transylwanii, jeśli nie po to, żeby oglądać zamki! I to TAKIE zamki!



Wrażenia nie zepsuł nam nawet fakt, że to zamek Korwina ;) Wydaliśmy kolejną nerkę i ruszyliśmy, żeby zgubić się wśród komnat, kuchni, sal… no nie balowych, ale wyglądających jak balowe, wieżyczek, podestów, które można było spalić, jeśli wróg wdarł się do środka, stanowisk, z których można było strzelać z łuku w dół, schodów i zakamarków.


To zamek jak z bajki. Jasne, nie ma kolorowych ścian (zakładam, że chyba to stanowiłoby atrakcję dla ludzi z internetów, nie wiem!), ale jest modelowym średniowiecznym zamkiem obronnym. Widać, jak rósł, jak przenikają się w nim różne style, widać, jakie były trasy rycerskich wart i jak rozkładało się w nim życie (chyba mieliśmy audioprzewodnik, nie pamiętam. Może czytaliśmy coś na bieżąco i stąd mam wrażenie, że ten zamek po prostu ożywał pod naszymi stopami).

Sam zamek nie jest pokryty pajęczynami, zbyt licznie jest odwiedzany. Tylko makietka stoi sama, zapomniana w jakimś kącie. A obok Ponury zagląda w komin najstarszego kominka w Rumunii – jeszcze nie wie, jak szacowny zabytek odwiedził!


Spędziliśmy w krużgankach Corvinilora (no nawet nazwa jest jak z bajki!) grubo ponad dwie godziny. Po powrocie do Polski, zainspirowani głównie nim, postanowiliśmy zbadać potencjał naszych rodzimych budowli, a zaczęliśmy (i, jak się okazało, także skończyliśmy) od tego najbliżej, czyli Czerska. Cóż... Wrócimy kiedyś do Rumunii obejrzeć te wszystkie inne zamki, których wtedy nie zobaczyliśmy. A do polskich zamków też na pewno zajrzymy, ale bez oczekiwań – i wtedy któregoś razu na pewno uda nam się miło zaskoczyć. Trywializuję i wiem, że nie doceniam. Ale to temat na inną okazję.

A na koniec portret teraźniejszego władcy Corvinilora, który każdego Korwina przepędziłby na pewno gdzie pieprz rośnie.


I zaczęliśmy sprint do Braszowa z postojem w Sybinie. Tak, mieliśmy plan wrócić w miejsce, z którego zaczynaliśmy podróż, rezygnując z noclegu (ostatniego!) w parku narodowym, z którego byłby rzut beretem na lotnisko. 270 km, stracona stówka za nocleg, a potem stanie w ponadgodzinnej kolejce. I nie szkoda nam ani minuty i ani złotówki, bo w dzień wylotu do Polski widzieliśmy najbardziej olśniewający pałac w życiu.

Z Sybinu także nie pokażę Wam zdjęć, bo nie byłyby lepsze niż te, które znajdziecie w Google’u. Jeśli Was to interesuje, zwróćcie uwagę na charakterystyczne „oczy miasta” – okna w dachach, które naprawdę wywołują wrażenie, że jesteś obserwowany. Przez budynek. Każdy. Zamiast Sybinu wrzucę Wam jednak stado krów z trasy. A za nim – korek na jakieś półtora kilometra. Na szczęście to nie my w nim staliśmy.




4 maja 2019, pałac Peleș

A całe zamieszanie przez to, że google mnie oszukał. Nie oszukał, prowadząc po jednokierunkowych dróżkach szerokich na jeden samochód, pod górę w jakichś zapomnianych rejonach Transylwanii, a oszukał w przypadku topowego zabytku. Bo oto istnieje pałac Peleș w Sinai i miejscowość Peleș, dość blisko Hundeodary. Jedno od drugiego oddalone o jakieś 300 km. Kiedy robiłam plan wycieczki, wypisałam polecane miejsca ciurkiem, a potem układałam je na mapie. Mój risercz pozostawiał wiele do życzenia, nie wgłębiałam się za bardzo w przewodniki, tylko wynotowałam nazwy, a potem wpisywałam je w googlemapsy i rozpisywałam na dni. I Peleș wyskoczył mi dwa razy. Pod obydwoma miejscami pokazywały się te same zdjęcia, a pamiętam, że Ponury gdzieś mnie gonił i nie sprawdziłam tego dokładnie, tylko wzruszyłam ramionami i wybrałam sobie miejscowość bardziej na trasie i w dzień, w który mieliśmy więcej czasu na zwiedzanie. No i to nie był ten Peleș, który ustawa przewidziała.

A najlepsze było to, że do dobrego Peleșu zajechaliśmy pierwszego dnia. Tylko nigdzie nie było wskazań na „Peleș”, który i tak nie zaświeciłby mi w głowie na czerwono, bo nie mam pamięci do nazw, tylko na miejscowość Sinaja, która nie kojarzyła mi się w ogóle. Zauważyliśmy wzmożoną liczbę turystów, zawróciliśmy i zajechaliśmy. Obejrzeliśmy od zewnątrz – nie było kolejki, ale zdecydowałam (tak – ja.), że nie, nie wchodzimy do środka, bo dziś napięty dzień, a poza tym jak nie ma na moim planie, to znaczy że to to jedno z fajnych miejsc, na które nie starczy nam czasu.

I tym sposobem prawie przegapiliśmy najpiękniejsze wnętrza, jakie w życiu widziałam. Tyle Wam powiem, i nic więcej nie powiem. I za dużo też nie pokażę, bo żaden z naszych aparatów nie dał sobie rady z tym budowanym przez 40 lat i kosztującym w momencie ukończenia (czyli 100 lat temu) 237 milionów dolarów arcydziełem. To pałac Karola I Hohenzollerna, który królował Rumunii przez 33 lata, a wcześniej jeszcze przez 15 książętował. No i jeśli komuniści mieli rozmach, to Karol I miał rozmach bardziej. Chociaż on machał na terenie swojej siedziby, a nie ustroju i stolicy kraju. Ale wiecie, o co mi chodzi.

Sala audiencyjna obita ciemnym orzechem, wysoka na trzy piętra z przeszklonym sufitem. Lustra z jednego płatu włoskiego kryształu wielkie na całą ścianę. Jadalnia na chyba 36 osób. Kolekcja broni od średniowiecza do XIX wieku, łącznie z pełną zbroją rycerza i konia, prawdziwej, w naturalnych rozmiarach oczywiście. Biblioteka z tajnym przejściem. Gabinety, korytarze, sala kinowa… Jeśli Corvinilor był zamkiem z bajki, to Peleș jest pałacem ze snów.

A zeszliśmy tylko połowę – na drugą nie starczyło nam czasu, bo spóźnilibyśmy się na samolot. I to największy smutek. Ale też powód do powrotu. Bo zdecydowanie Rumunia jest krajem, który zaskoczył i rozbudził apetyt na więcej. Więcej przestrzeni, więcej ludzi, więcej pięknych miejsc i zabytków. Więcej kotów. I śpiących piesełów. Więcej tego luzu, który jest tam w ludziach, niezależnie czy mieszkają w Bukareszcie, czy w mniejszych miejscowościach. Na fejsowych grupach rumuńskich najczęściej powtarza się zdanie: „Niedawno wróciliśmy z Rumunii i już tęsknimy, by wrócić”. Ja, tak ogólnie, tego zdania za często nie powtarzam – ale kiedy myślę o zeszłorocznej majówce, powtarzam je sobie zawsze.

Ech, na pociechę dla Was i dla mnie fragment dekoracji sali kinowej w Peleșu: taki tam wczesny Klimt. A po nim łapcie słodkiego piesełka i widok na cały pałac. Zapamiętajcie go, jeśli kiedyś Google Was oszuka, a zobaczycie gdzieś drogowskaz z rysunkiem – jedźcie. W ogóle – jedźcie do Rumunii. Nie zawiedziecie się.