Luty - zatem zima w pełni. A jednak w Kopenhadze było względnie ciepło i dawało radę popylać na rowerze. A rowery i ścieżki rowerowe tam są wszędzie. I strasznie kopenhażanom tego zazdroszczę - gdyby w Warszawie wydzielili pasy dla rowerów, to - mimo moich 10km do szkoły - sama wsiadłabym na jednośladowego mustanga i w ten sposób docierałabym do szkoły. Czas dojazdu byłby taki sam.
Pomnik z miejskiego cmentarza, gdzie mieszkańcy często urządzają sobie pikniki.
Oprócz tego, że kopenhażanie ucztują latem na cmentarzach, to jeszcze starają się, by nagrobki były zabawne. W większości umieszczają na nich obrazki przedstawiające zawody, które wykonywali zmarli. Tutaj na pierwszym zdjęciu widać pianistę, ale z Zosią widziałyśmy też krasnoludki, nie do końca wiedziałyśmy, jak to interpretować:).
Zaś trzecie zdjęcie dedykuję Skowiemu :)
To moja kolekcja kopenhaskich drzwi. Niecała niestety, bo kilka zdjęć mam w telefonie, a zgubiłam kabelek usb. Zdziwiło mnie to, że wiele drzwi pokrytych jest graffiti. Znaczy pewnie nie jest to jakiś specjalny ewenement, ale pamiętajcie, że Wally nie zwiedził jeszcze za dużo świata i ma prawo dziwić się pierdołom. Starałam się ułożyć fotki kontrastowo, bo i kopenhaskie drzwi są kontrastowe - albo czyściutkie i wymuskane, albo zagraficone, choć i ich nie nazwałabym zasyfionymi. Mają te malunki jakiś swój miejski urok.
Aaach, tę rybę to ja bardzo lubię. Z najstarszej części miasta. Wybaczcie jakość, ale robiłam na bardzo dużej czułości i aparat wariował.
Tutaj cieszymy się podczas wypychania sprężyn Ręki Kościotrupa, żeby się przyjemniej na nich jechało. Dziewczyny będą wiedziały, o co chodzi :)
Ta pani modli się pod gmachem teatru. Pięknie wyglądała, bo światło obejmowało tylko ją i budynek w oddali, żadnych latarni, a dwa kroki od niej - morze.